Listopad. Zima za pasem. I pierwszy śnieg niebawem… Jeszcze nie spadł, ale nocami temperatura osiąga już ujemne wartości. Za chwilę pora zrobić jesienne porządki na balkonie. A cieszył oko w tym roku. Cieszył tym bardziej, że wszystko, co wsadziłam do skrzynek od początku do końca wyhodowałam sama, z nasion. Długi post, dużo zdjęć – zapraszam do lektury!
We wpisie o niewiele- i-wszystko-mówiącym, gastronomiczno-botanicznym tytule Kapusta, bataty i pelargonie widzieliście moje plany balkonowe na ten rok i to, co zrobiłam w zeszłym roku. Ale moje plany nie byłyby moimi, gdybym w ‘międzyczasie’ czegoś nie zmieniła. Co z nich zostało? Kapusta odpadła z moich ambitnych zamiarów z uwagi na brak odpowiedniego metrażu (mam tylko 2,3m² balkonu), a zastąpiły ją… pomidory!
Do zaplanowanych pelargonii rabatowych doszły jeszcze pelargonie zwisające – bluszczolistne. W zeszłym roku cały balkon pokrywało pnącze wilca – w tym roku z pnączy wybrałam jedynie kobee, która okazała się strzałem w dziesiątkę zarówno pod względem łatwości w pielęgnacji, jak i rozmachu we wzroście.
KOBEA Z NASION
Na samym początku marca wysiałam nasiona kobei. Wcześniej namoczone przez 24 godziny nasiona włożyłam na sztorc do doniczek, po dwie sztuki do jednej. Kiełkowała bardzo, baaardzo wolno, mimo zrobionej z folii szklarni która utrzymywała stałą wilgotność podłoża. Na 10 nasion po około 3 tygodniach wzeszły mi zaledwie 3, ale szczęśliwie udało mi się tych trzech bardzo kruchych i wątłych sadzonek po drodze nie zepsuć i nie połamać.
Rosły jak dzikie, przesadziłam je do doniczek produkcyjnych i już wtedy musiałam sadzonkom dać podporę, bo wspinały się swoimi wąsami czepnymi po wszystkim, co znalazło się w ich zasięgu. Z końcem kwietnia dostały własne doniczki i podpórki, po 25 maja przeniosłam je już po hartowaniu w szklarni na balkon i przesadziłam do właściwej donicy.
Kobea dostała od nas pieszczotliwe przezwisko „Ulubieniec” – z każdym dniem przyrost pojedynczych pędów oscylował na granicy 20cm, a gdy jeszcze pojawiły się boczne odnogi to już naprawdę nie byłam w stanie za nią nadążyć, żeby móc ukierunkować ją tam gdzie ja chcę, a nie gdzie ona ma ochotę rosnąć.
Oplotła cały balkon, odrosty poszły w każdą możliwą stronę. Wspięła się po linkach do naszej sąsiadki, pani Bożenki piętro wyżej i pognała dalej, nieskrępowana, po rynnie i piorunochronie. Kwitnie ogromnymi, pięknymi fioletowymi i bladozielonymi dzwonowatymi kwiatami – jeszcze kwitnie mimo listopada i nawet udało jej się zawiązać kilka owoców z nasionami – mam nadzieję, że na przyszły rok je wykorzystam.
Bardzo szybko rosnąca i wdzięczna roślina, podobała się szczególnie trzmielom i nawet raz udało mi się zauważyć przy niej naszego „polskiego kolibra”, czyli motyla z rodziny zwisakowatych, fruczaka gołąbka. W przyszłym roku posadzę ją po obu stronach balkonowych drzwi, ale tym razem dam jej się wspinać po rusztowaniu z siatki żeby mieć nad nią odrobinę większą kontrolę i móc ją uformować.
PELARGONIE Z NASION
Korzystałam z nasion pelargonii firmy Legutko – kupiłam pelargonię białą, łososiową i czerwoną. Z tego co pamiętam wysiałam po dwa opakowania z każdego koloru (w opakowaniu jest około 12-14 nasion). Na taką ilość nasion tylko 4 nie wzeszły, z resztą przez cały okres wzrostu nie było najmniejszego problemu.
10 marca wysiałam namoczone przez 24 godziny nasiona pelargonii do wielodoniczek, po dwie sztuki do każdej przegrody wypełnionej mieszanką świeżej ziemi, bardzo drobnego perlitu i włókna kokosowego. Na ciepłym, słonecznym parapecie większość namoczonych wcześniej nasion zaczęła kiełkować już dwa dni później (najdłużej ociągały się białe).
Już 21 marca pierwszy raz pikowałam pelargonie, a 5 kwietnia przesadziłam najładniejsze i najlepiej rokujące okazy do pojedynczych doniczek produkcyjnych. Od 6 kwietnia doświetlałam pelargonie, kobee i pomidory lampą przemysłową z 30 watową diodą LED o zimnej barwie światła, imitującą fale słoneczne odpowiedzialne za zachodzenie w liściach reakcji fotosyntezy i napędzające wzrost zielonych sadzonek.
Pelargonie i pomidory rosły jak na drożdżach – a ja wiem, bez dodatkowego sztucznego słońca byłoby marnie i moje siewki byłyby koszmarnie słabe, wiotkie i powybiegane. W kamienicy z uwagi na otoczenie kolejnymi kamienicami jest za ciemno, pogoda również mi nie sprzyjała – niewiele było słonecznych wiosennych dni. Trzeba było szybko wymyślić czym doświetlić tyle sadzonek, ale udało się – i to całkiem niewielkim kosztem, bo za lampę z dostawą zapłaciłam około 40zł (jak prawie wszystko w tym poście – kupiona na Allegro).
Od końca kwietnia zaczęłam pelargonie hartować w foliowej szklarni na balkonie, wynosząc je początkowo na 2-3 godziny dziennie. Później spędzały tam już większość dnia. Zaczęłam je też powoli delikatnie nawozić bardzo rozcieńczonym nawozem Biohumus i Florovitem do pelargonii, który ze względu na swój skład idealny był też później do nawożenia pomidorów.
Rozsadziłam je do skrzynek razem z pelargoniami bluszczolistnymi (i kępkami wysianej w połowie kwietnia smagliczki białej) około 24 maja i od razu zawisły na balkonie. Bardzo dobrze się krzewiły, nie musiałam uszczykiwać listków żeby mechanicznie je do tego zmotywować, pięknie i równomiernie rozkrzewiały się same. Na czerwonych i łososiowych pelargoniach zaczęły się pokazywać pomarańczowo-czerwone ozdobne przebarwienia na liściach. Białe miały liście gładkie, jednolicie zielone, bez dodatkowego efektu.
Pierwsze kwitnienie było późne – bo i ja późno pelargonie wysiałam – powinno się to robić w połowie lutego, nie w połowie marca. Pierwsza zakwitła pelargonia biała, w pierwszych dniach lipca. Wtedy też zaczęłam intensywniejsze nawożenie. Następne zakwitły już bardzo szybko i balkon opanowała eksplozja koloru. Najlepsze kwiaty miały zdecydowanie pelargonie czerwone –ogromne, pełne kule, z szybko rozwijającymi się kwiatami. Niewiele ustępowały im tutaj pelargonie łososiowe, które były jednak widocznie drobniejsze, a białe radziły sobie najgorzej – ich kwiaty były zdecydowanie najmniej okazałe, kwitły powoli, nierównomiernie i leniwie, źle wyglądały po deszczu.
Czerwone kwitną nadal, mają nawet sporo pąków, białe i łososiowe już zamarły. Na pewno na przyszły rok wysieję znowu pelargonie czerwone, które ściągały mnóstwo trzmieli i pszczół, białe odpuszczam na 100%, a z łososiowych wybiorę odmianę Raspberry Ripple, z ozdobnymi, nakrapianymi kwiatami.
POMIDORY
3 kwietnia wysiałam nasiona pomidora Maskotka i Aztek do wielodoniczek. Wschodzą dość szybko i szybko przyrastają. Już 19 kwietnia mogłam siewki z jednym listkiem właściwym przepikować do pojedynczych doniczek produkcyjnych, gdzie spokojnie sobie rosły do końca maja, w międzyczasie hartowane na balkonie w szklarni, doświetlane i lekko nawożone, bo pomidory to jednak kapryśne i żarłoczne zielone bestie . Pod koniec maja przesadziłam je do własnych doniczek i gdy nocą temperatura na zewnątrz przekraczała 12-14⁰C, już sobie na balkonie zostały i zaczęłam je powoli zasilać małą dawką nawozu.
Azteki okazały się u mnie bardzo, bardzo powolne, tak powolne że nie boję się napisać „opóźnione w rozwoju”– pierwsze kwiaty wydały dopiero pod koniec lipca, a na 4 krzaczki zaowocował tylko jeden, w sierpniu. Są jednak dużo bardziej mięsiste, zwarte i sztywniejsze od Maskotek, nie wymagały podpór i podwiązywania, nie zaatakowały ich mszyce. Jeden zgłupiał totalnie – jeszcze ma owoce, które raczej już nie dojrzeją, i jeszcze w najlepsze sobie kwitnie. Listopad w niczym mu nie przeszkadza – pomidor nie przemarzł.
Maskotki nie stwarzały większych problemów poza mszycami i kilkoma niedoborami składników pokarmowych (mimo nawożenia, trzeba je co chwila oglądać i szybko reagować na takie braki). Pierwsze kwiaty na Maskotce zaczęły się zawiązywać 4 czerwca, a pierwsze owoce pojawiły się już 15 czerwca. Pomidor jest samopylny, zapyla go wiatr, ale i pszczoły i trzmiele chętne były do odwiedzania drobnych, żółtych, pomidorowych kwiatów. Pod koniec czerwca na Maskotce drobnych, zielonych pomidorków było już mnóstwo, a każdy krzak ciągle kwitł od nowa i bez problemu zawiązywał kolejne owoce.
Pod koniec lipca zerwałam pierwsze mocno dojrzałe pomidory, a resztę po kolei, z czasem jak dojrzewały, zrywałam prawie do końca września. Owocowały długo i wydajnie, a same pomidorki są słodkie, bardzo mocno pomidorowe, bardzo pachnące, z idealną cieniuteńką i łatwo odchodzącą skórką. Naprawdę – sama przyjemność jedzenia. Z uwagi na to że na balkonie też siadam, czytam i czasami się opalam – pomidorów już raczej nie wysieję. Szkoda mi po prostu miejsca – mimo miniaturowości w nazwie, krzaczki Maskotki wcale kompaktowe nie były.
Było pięknie i było warto , ale teraz wiem też ile to tak naprawdę ciężkiej pracy, doglądania, umiejętności i pamięci. A przede wszystkim – cierpliwości.
Dlaczego zdecydowałam się na taką opcję, wysiewu z nasion a nie kupowania gotowych sadzonek? Miałam nad nimi pełną kontrolę – od początku do końca (a jako control freak’owi cóż więcej mi trzeba 😉 ). Poza tym ja nigdy nie należałam do osób które idą na łatwiznę, po linii najmniejszego oporu. Kupując określone nasiona możemy być pewni efektu – jeśli napisano że dobrze się krzewią, będą się dobrze krzewiły. Pelargonie uzyskiwane z sadzonek owszem, zakwitną szybciej, ale nie będą miały tak efektownego, krzaczastego pokroju na jakim mi zależało.
Balkon cieszył oko długo – najpierw samą zielenią, później bogatymi kwiatami i fakturami, bo duże i kolorowe liście pelargonii krzaczastych świetnie kontrastowały z barwnymi, drobnymi liśćmi pelargonii zwisających i miękkimi, puchatymi kulami miododajnej smagliczki tworząc z balkonu miniogród w bardzo sielskim i jednocześnie romantycznym stylu. Cieszyłam się nalotami pszczół na których pracę mogłam patrzeć każdego dnia bez końca. Buczeniem trzmieli, które siadały na dłoni. Rzadkim motylem, który wpadł spijać nektar z kobei.
Cieszyły zadarte głowy przechodniów, kiwanie głową z aprobatą, uśmiech sąsiadek, zaciekawione dzieci zadzierające głowy do góry. Cieszyły robione balkonowi zdjęcia – bo i to podlewając kwiaty zauważałam i odwzajemniałam zainteresowanie życzliwym machnięciem ręki i uśmiechem (jeśli tylko konewka nie była za ciężka ).
Rośliny naprawdę wiele nas uczą – najwięcej o nas samych. Cieszą oczy, cieszą duszę. Uczą przede wszystkim cierpliwości i systematyczności. Odgłos latających i bzyczących nad kwiatami pszczół i trzmieli to piękna muzyka, nawet w środku miasta. Rośliny i praca nad nimi pozwalały mi się wyciszyć, działały na mnie jak medytacja.
A poza tym – bycie ogrodnikiem (nawet balkonowym) jest tańsze niż terapia u psychologa, no i mamy własne pomidory! Powtórka w przyszłym roku i znowu będzie z rozmachem!
4 komentarzy na temat “Podsumowanie roku na balkonie – Karo In The Garden”
Piękne, z przyjemnością się to ogląda. Zdjęcia fantastyczne. Najlepszy blog kulinarny w kraju.
Dziękuję serdecznie Jarku! 🙂
Wielkie brawa. Cudowny widok. Podziwiam Cię Karo.
Dziękuję Ewo – tym bardziej że Was ostro na FB katowałam zdjęciami hodowli 😉