Jeszcze zanim założyłam tego bloga, kilkanaście razy słyszałam na przestrzeni lat: „Ej, Karo, idź do Masterchefa!”, „Weź udział w ‘Ugotowanych’!”, „Idź do lokalnej TV, będziemy mieli drugą Nigellę”! Czemu nie zobaczycie mnie w TV i dlaczego nie zostanę kopią zapasową Nigelli?
Do ‘Ugotowanych’, będących kalką angielskiego ‘Come Dine with Me’, dostałam już dwa zaproszenia i z uporem maniaka będę odpowiadać grzecznie jedno i to samo – nie, dziękuję serdecznie. Nie chcę, żeby mi kamerzysta z oświetleniowcem wdepnęli w prywatność i nasze dwa koty, wchodzili pod nogi, świecili po oczach. Za inteligentna jestem na durne komentarze narratora zza kadru, dogrywane w studio, bez możliwości ciętej jak moje noże riposty. Nie zgadzam się na obcych ludzi w domu, szukających Bóg wie czego po naszych prywatnych rzeczach, oceniających cokolwiek innego niż jedzenie i jego podanie, zaglądających gdzie popadnie. Może innym to pasuje. Może ja po prostu jestem nudna, wredna, a może całkowicie normalna – w domu lubię karmić rodzinę i przyjaciół, a nie obcych.
W tym miejscu chciałam pozdrowić kolegę z rodzinnego miasta, który na udział w ‘Ugotowanych’ się zgodził. Ciekawie gotowałeś Robert – ‘nepalskie’ krewetki i łososia z przyjemnością bym zjadła, ale cała otoczka tego programu to był pic na wodę i ruchome obrazki. Mam nadzieję, że miałeś z tej całej afery przynajmniej trochę funu 😉
Tegoroczną polską edycję Master Chef oglądam już tylko z przyzwyczajenia, nie dla przyjemności. Za bardzo zaczęła przypominać programy komediowe typu ‘stand up’, za mało w niej gotowania. Mimo, że jakby nie było format Master Chef to jeden z najbardziej kulinarnych programów TV. Niestety, nie w kraju nad Wisłą.
Uczestnicy z roku na rok prezentują coraz niższy poziom. Nie trzeba być gastrogeniuszem czy mistrzem patelni żeby móc to odnotować. Nie mają pojęcia o tym co robią, jak ani po co. Po ślepym teście smaku doskonale widać, jak bardzo nie mają pojęcia o tym, co jedzą. Nie mają szacunku do produktów których używają (co boli mnie okrutnie, gdy widzę jak nieudolnie patroszą rybę czy masakrują drób) , gotują totalnie sztampowo, bez polotu. Znajomość technik – żadna. Sposób podania – bez komentarza. Bez podstawowej wiedzy i zacięcia nie mają się po co pchać, ale… Wiadomo, jak działa telewizja. Sito, eliminacje, sito, kalkulacje. Zostawiamy słodką, kochaną, modelową babcię, która jest mistrzynią pierogów (w to, że pani Janinka nią jest to akurat nie wątpię!) i ‘człowieka-petardę’. Zagramy widzom na uczuciach – będzie domowo, rodzinnie, przyjemnie, kilka razy ktoś się zaśmieje, ktoś komuś podłoży świnię. Zostawmy średniaków i cieniasów, widz będzie się mógł z nimi łatwo identyfikować, przecież jemu w kuchni tez czasami coś nie wychodzi – lepiej się poczuje gdy będzie mógł się pośmiać z nich. Gdzie w tym prawdziwe gotowanie, gdzie profesjonalizm? Telewizja rządzi się swoimi prawami. To że je znam, nie znaczy że w jakikolwiek sposób mam im się dobrowolnie podporządkować. Tylko zdechłe ryby płyną z prądem. Płyń, Master Chefie, ale beze mnie.
Ważne, że swojego własnego, podpisanego imieniem fartucha mam, i w żadnym wypadku oddawać go nie zamierzam. Dostałam go w ramach gratyfikacji za moje dotychczasowe osiągnięcia i podboje kulinarne. A fakt, że sam dawca fartucha miał na myśli australijską edycję programu, nie polską, nobilituje jeszcze bardziej.
Tak samo jak nie zamierzam oddawać fartucha, tak samo nigdy nie planowałam otwierać swojej autorskiej knajpy i królować niepodzielnie jako szef na jej zapleczu, w profesjonalnej kuchni. Na gwiazdki Michelin już dla mnie za późno – Marco Pierre White na swoje trzy zapracował w wieku zaledwie 33 lat. A bez knajpy, praktyk po świecie i obejścia w gotowaniu dla mas, nie mam szans na polsatowskiego Top Chefa. Ale tu przynajmniej program trzyma wysoki poziom i na uczestników miło popatrzeć , bo na szanowne jury już niekoniecznie (poza szefem Amaro, który swoje uwagi rzuca w punkt, ale w większości branżowym szyfrem i lakonicznie). Czekam cierpliwie, aż pora odpowiednia nadejdzie i wybierzemy się do restauracji na Olszewskiego 128, do zeszłorocznej zwyciężczyni Top Chef, Kasi Daniłowicz, której kibicowałam chyba od 3 odcinka. Po jej praktykach w paryskim Pavillon Ledoyen nie ukrywam, że na autorskie potrawy Kasi ostrzę sobie już nie tylko zęby, ale i kieszonkowy scyzoryk.
Śniadaniówki? Na pytanie „Kawa czy herbata” jestem w stanie o 6 rano odpowiedzieć tylko jedno – „Kawa, do pełna…” Nie wstanę. Tak będę leżał. No nie wstanę i już. Mój dzień czasami ma gumowe 28 godzin zamiast 24, dobrze, że te kilka udaje się wyłuskać na sen. A szósta u mnie na zegarku jest tyko jedna. I występuje tylko i wyłącznie w formacie dwucyfrowym.
Poza tym – szczerze nie cierpię swojego zapisanego w jakikolwiek sposób głosu, bo zupełnie inaczej siebie samą słyszę gdy mówię, inaczej z nagrania. No i jestem gruba, a kamera jeszcze dodaje kilogramów (dobra, po kobiecemu demonizuję – rozmiar M, ale opona na brzuszku –zimowa… ). I teraz już mało fotogeniczna jestem (już tak, bo na karku trzydziestka piątka – co za tym idzie trzeba mi mocniej w twarz poświecić, żeby bruzdy wyprasować). I jestem babą, więc chyba mogę jeszcze kiedyś zmienić zdanie, prawda? 😉
3 komentarzy na temat “Dlaczego nie zobaczycie mnie w telewizji. Przynajmniej na razie”
Fajnie się to czyta. No i trafiłaś jak dla mnie w sedno w większości przypadków. Pozdrawiam
W pełni Cię rozumiem… Ja też nie lubię zbyt wcześnie wstawać dlatego nie chodzę na śniadania do Trumpa na które mnie co tydzień zapraszają;-)
Lol 🙂